Taki piękny dzień się dziś zapowiadał. Miły spacerek do Prababci, szybkie zakupy w postaci świeżych malinek prosto z krzaczka, potem witaminki dla Adasia, obiad (bardzo miły też) a potem kochany Małż kochanej żonie swojej kupił torebkę. Niebylejaką, tylko WYMARZONĄ, co żona upatrzyła kilkanaście dni temu. A potem wyswobodził ją wieczorem z łapek Adasia, zastępstwo się znalazło, i wyciągnął na przepiękny jazzowy koncert.
ALE. Oczywiście, ja zawsze mam jakieś ale, absolutnie do wszystkiego, a najbardziej to mam ALE do festiwalu. A nie, jednak do Festiwalu. Co za dramat.
Znów zostałam w domu sama, znów jest mi okropnie smutno, a nie ma się do kogo przytulić. I to wszystko, przez ten cholerny, beznadziejny Festiwal, bez którego mój Małż zwyczajnie nie umie żyć. Mimo, że go stamtąd wykopali na zbity pysk - chodzi codziennie z wózkiem tam na spacer, a dziś postanowił o pierwszej w nocy iść "poczuć trochę atmosfery". Więc gentelmańsko odprowadził mnie do domu, poczekał aż Babcia która była z Adasiem sobie pójdzie do domu (żeby nie pomyślała, że gdzieś się wybiera) i poszedł. Zapomniałabym - marudził cały dzień o to, żeby iść. Już nawet mieszał w to moją nową torebkę.
Co za szczęście, że już koniec tego cyrku, że aż do przyszłego roku spokój. Nie umiem sobie z tym poradzić, a sytuacja w której, jak to określił, "jedno z nas będzie smutne" dziwnie zawsze kończy się tak, że to mi jest przykro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz