środa, 18 lipca 2012

Słodkie nic

Cóż za szalony dzień! (czy ja zaczynam tak każdy wpis...?)
Dziś była środa, więc odwołana została nasza Adasiowa rehabilitacja, a w nocy balowaliśmy do 4 rano. Ale po kolei.
Adaś ma fantastyczne wyczucie czasu i doskonale wie, kiedy jest idealny dzień żeby obudzić się 2 godziny wcześniej niż zazwyczaj. Dziś właśnie był taki dzień, więc pobudka o 6 rano. Było sporo czasu do wyjścia na rehabilitację na 12.30, więc zajęliśmy się słodkim nicnierobieniem. Kiedy stanęliśmy w końcu w drzwiach, zwarci i gotowi, zapakowani i ubrani, ja, Matka, spojrzałam na telefon i zobaczyłam nieodczytanego smsa. Że rehabilitacji dziś nie będzie. No więc wypakowaliśmy się, a potem znów zapakowaliśmy, bo stwierdziliśmy, że dobry spacer nie byłby zły. Po powrocie zjedliśmy Zupę Szefa Kuchni (resztki przeróżnych warzywnych mrożonek, marchewka, groszek, kilka pokrojonych ziemniaków - im więcej wszystkiego, tym lepiej! Na wrzątek z kostką rosołową, ugotować, zmiksować, podawać z groszkiem ptysiowym. Najbardziej sycąca i najgęstsza zupa jaką w życiu jadłam. 3 chochelki i nawet mój Małż miał dość...) i dalej robiliśmy to, co wcześniej, czyli słodkie nic. Dzidź co prawda jest strasznym marudem, ale staramy się mu wybaczać, bo nie tak dawno nam też wychodziły zęby i znamy ten ból. Potem, na 19, odstawiliśmy Dzidzia do samochodu Dziadka, z którym to pojechał do dziadków do domu na noc. A my mogliśmy iść na koncert na którym Tatamałż grał z zespołem.
Koncert należał do udanych, przynajmniej w mojej ocenie był to najlepszy ich koncert na jakim byłam! Korzystając z tego, że Dzidź na nas nie czeka, nie spieszyliśmy się bardzo do domu, a nawet zabraliśmy ze sobą parę znajomych, z którymi piliśmy później tak zwane "MONTE nie dla dzieci". Soplica "orzech laskowy" z mlekiem. Kurde, ale to jest dobre! :-) I graliśmy w naszą grę "Dawno, dawno temu". Było bardzo wesoło, jak można się domyśleć, siedzieliśmy i śmialiśmy się do 4 w nocy, kiedy za oknem zaczęło już być prawie jasno.

Trochę się za Adasiem stęskniłam, trochę bardzo. Myślę o jego cieplutkim ciałku i małych łapkach, które wszystko pakują do buzi. I za słodką buzią, która gdy się mały uśmiecha wygląda dokładnie jak emotikontka   :D

wtorek, 17 lipca 2012

blade twarze

Kurde, co za dzień.
Adaś od rana wyje. Z małymi przerwami kiedy je. Poza tym nauczył się czytać w moich myślach. Było tak: wróciliśmy od lekarza o 20 i spał. Odłożyłam go do łóżeczka z myślą: "Ty skurczybyku, nie pójdziesz spać po kąpaniu jak się teraz wyśpisz! Ale z drugiej strony może zostawię Cię tu na pół godzinki i zrobię sobie... czas bez Adasia!".
I się obudził z rykiem. O 20.30.
W ogóle to od rana było przekichane, bo dzidź dziś obudził się o 6.30, bardzo, okropnie głodny. Pokrótce wyjaśniliśmy mu co o tym myślimy, ustaliliśmy kto idzie robić jedzenie i poszłam do kuchni grzać wodę. Na szczęście młody poszedł po rozum do główki i po jedzeniu poszedł grzecznie spać, i spał jeszcze do 10.30. No ale jak już wtedy wstał to kaplica - ryk, wycie, krew, pot i łzy. Jego i moje, zwłaszcza teraz wieczorem.
Byliśmy u neurologa. Przy tej okazji odbyłam swego rodzaju "podróż sentymentalną", ponieważ było to w szpitalu gdzie się urodził. Mieliśmy zaskakująco dużo czasu, więc objechaliśmy budynek dookoła (nawet dwa razy, bo w jednym miejscu, tuż przy końcu, nie dało się przejechać, i wracaliśmy cały budynek znów w drugą stronę). Patrzyłam w okna przez które patrzyłam z OIOMu. I w te, przez które nie patrzyłam z sali pooperacyjnej. I te z patologii. A tak szczerze, to chodziło o to, że bałam się tam sama wejść, odkąd napisałam tą naszą historię. Że wrócą te okropne rzeczy i najnormalniej padnę tam. Na przykład w windzie, którą jechałam na zabiegi, i której lampy śnią mi się po nocach. Albo na korytarzu po którym "chodziłam" wisząc na Małżu. Albo przy drzwiach na dziecięcy OIOM, które są tuż obok pokoju do którego szliśmy. 
Dobrze, że przyjechała Ciocia Ola. Ona, nota bene, powiedziała "ostatni raz szłam tędy kiedy dowiedziałam się, że rodzisz. Byłam z psem u weterynarza, a potem biegłam, biegłam ile sił w nogach żeby zdążyć do Ciebie. A jak dobiegłam to powiedzieli mi, że Adaś przed chwilą wyjechał i jest >>o taki malutki<<". Czyli nie tylko ja mam traumę.
U neurologa było całkiem fajnie. Odkąd dzidź zaczął się popisywać tym co umie, to wizyty u lekarzy stały się całkiem przyjemne. W kółko słucham jakie to mam cudowne dziecko ;-) Pani nas kojarzyła, bo pracuje w jeszcze innym szpitalu w którym mały też był przez kilka dni. Postukała, popukała, popodnosiła, połaskotała, poobracała i zrobiła wpis w książeczkę, którego nie mogę odszyfrować. Ale powiedziała: "Chłopak jest ok". No to ok.

Teraz znów mi trochu smutno, i nawet jedna samotna łza potoczyła się po policzku. Bo moje dwie najlepsze koleżanki jadą właśnie pracować na kolonii, a ja tu siedzę. I łażę co chwilę do łóżeczka, bo coś tam się wierci i pojękuje i spać nie chce znów.
I słucham piosenek z Kubusia Puchatka.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Utrzymuję kontakt

Mama musi być cierpliwa, a jeśli nie jest, to musi się dobrze wyćwiczyć w udawaniu. Że nie przeszkadza ciągłe noszenie na rękach (i to nie prawda, że "sama tak sobie wychowałaś to masz" tylko "jedynie ludzie bez serca nie przytulą płaczącego wielkimi łzami bobasa..."), że faza "obracam się bez przerwy z pleców na brzuch i płaczę bo nie umiem wrócić" nie wkurza, że nie można usiąść bo to przecież takie nudne!
Dziś mieliśmy ciężki dzień. Najpierw wizyta na USG przezciemiączkowe, które się nie odbyło. Data zgadzała się połowicznie, bo dzień był dobry, tylko miesiąc nie ten... Następna próba 16.08. Szybkie zakupy w rossie, do domu. Ja padłam do spania, bo od wczoraj strasznie boli mnie żołądek. No ale potem Małż był poszedł, więc trzeba było wstać. I przydałoby się, żeby dzidzia poszła spać, ale odkrył dzisiaj, w jaki sposób najefektywniej i najszybciej przewracać się z pleców na boki, i jak tylko dotknie podłoża to po sekundzie jest na brzuchu. I płacze, i wścieka się bo nie opracował jeszcze sposobu powrotu na plecy.
No więc poszłam z nim na spacer do sklepu. Wypiliśmy razem kawę na wynos, zaopatrzyliśmy się w nowe smoczki do butelek (w końcu za 10 dni stuknie 6 miesięcy) bo akurat były na wyprzedaży, a jak chcieliśmy już wychodzić to okazało się że za drzwiami ściana deszczu. Więc wróciliśmy się jeszcze po pokrowiec na spacerówkę, bo do tej pory używaliśmy tego z gondoli, ale na taki deszcz to by nie działało. Wróciliśmy, odpadły tylko moje papierowe buty, mokre na wylot. Zamknęłam za nami drzwi, a za oknem wyszło piękne słońce.
Mały śpi ostatnio dość długo, bo kąpie się ok 22, potem je i śpi aż do 8-9 rano, bez żadnych przerw. A jak się obudzi to nie ma alarmu, tylko delikatnie rodziców woła, cichutko, elegancko.
Dajcie mi cierpliwości, bo te wieczorne godziny między przedostatnim a ostatnim jedzeniem jest bardzo wymagający, najbardziej wymagający w ciągu dnia. Buzia się nie zamyka od krzyku, oczy nie schną od łez. Mimo maminych wysiłków. No chyba, że na ręce, to ostatecznie może być.

sobota, 14 lipca 2012

O byciu mamą

Tak naprawdę to ciężko być mamą. Odkrywam różne aspekty takiego życia, ale większość zdaje się być trudna. No bo jak to tak jednoosobowo ogarnąć sprzątanie, jedzenie, kąpanie, prasowanie na dodatek z ryczącym bobasem na jednej ręce który "o-kurde-miał-iść-do-lekarza!" i z kartką z zakupami w drugiej? Każda mama to zna. To uczucie, kiedy Małż czy inny mąż wraca do domu. Kiedy siada na kanapie i opowiada jaki był jego dzień.
To trudne łączyć w sobie matkę, żonę i kochankę. I nie zwariować. Jak to zrobić, jak to zrobić... 
Czasem się poważnie zastanawiam: co ja do cholery tutaj robię?? Czemu śpię w takim wielkim łóżku, czemu obok coś piszczy, dlaczego zastanawiam się co dzisiaj będzie na obiad? Mamowstwo spadło na mnie za wcześnie, kiedy wcale tego nie chciałam. Odebrałam to jako koniec moich możliwości, koniec rozwoju. Początek nudnego życia w domu. Cóż, to po części prawda. Codziennie obowiązuje mnie ten sam rytm, wyznaczany przez kolejne Adasiowe jedzenia. Nas obowiązuje, oboje, obytroje. 
Dziś była kolejna trudna, płakająca rozmowa. Narobiliśmy sobie bałaganu w głowach, i kto to teraz posprząta??

piątek, 13 lipca 2012

Bezdomny

To może trochę o dzisiejszym dniu. Bałam się rano, że nie zdążymy (jak zwykle) do lekarza z małym, ale miło się rozczarowałam. Byliśmy nawet półtora minuty przed czasem! Pani rehabilitantka była niesamowicie miła i bardzo starała się żebyśmy ją polubili. Wszyscy - włącznie z Adasiem. Delikatnie się z nim obchodziła a jak zaczynał się złościć - to go uspokajała zamiast wkurzać dalej. To miłe, że trafiamy na same miłe osoby związane ze służbą zdrowia. Jedyna babka niemiła była na noworodkach w szpitalu, i nie pozwalała mi i Małżowi razem wchodzić do Adasia ("bo tu jest strasznie duszno, a poza tym jeden rodzic do jednego dziecka") nawet jeśli poza nami była tylko jedna osoba. Ale później same pozytywy. Kobieta ze szpitala z poradni neonatologicznej - zawsze uśmiechnięta. Pielęgniarka co krew pobiera robi to tak, że Adaś zawsze wychodzi od niej roześmiany. Pani od szczepień - lekarka to moja faworytka ulubiona, najlepsza, najmilsza; pani która bezpośrednio szczepi tak fajnie zabawia dzieciaki, że nawet nie zauważają kiedy się wkłuwa. Normalnie wszyscy ludzie którzy tam pracują a z którymi się spotkałam już są świetni i mają genialny kontakt z moim dzieckiem.
No więc nie spóźniliśmy się dziś. Pani Marzena była zachwycona bobasem, z resztą z wzajemnością. Zwłaszcza jak pokazała małemu klocki. Toczyli się po gigantycznej gumowej piłce, po wielkim wałku. Przetaczali się z boku na bok, wywracali się do góry nogami, naciągali boczki, ćwiczyli mięśnie szyi. 
Po półgodzinnych zajęciach Adaś miał już zupełnie dość i zaczął się mocno denerwować, krzyczeć i wierzgać wszystkimi odnóżami. Zapakowaliśmy się do wózka i pojechaliśmy do jednej z Prababć. Ta oczywiście zachwycona wnukiem (jakby inaczej!), poczęstowała nas prawieobiadem, odprowadziła na prawiezakupy, a potem wróciliśmy prosto do domu.
Jestem taka dumna z moich chłopaków - obu, dzidzi i Małża. Są strasznie dzielni i dobrze dają radę!

środa, 11 lipca 2012

A dziś jest środa

Środa to bardzo szczególny dzień dla mnie i dla jeszcze jednej osoby. W szkolnych czasach "środa" równało się tarzanie się po podłodze ze śmiechu. Środa to był czas najlepszych akcji, najlepszych tekstów i najlepszych żartów. Czasem w ogóle bez sensu. Tylko we środę można było iść lepić bałwana zamiast na lekcje. Tylko we środę można było bezkarnie przynieść poduszki na dwie matematyki pod rząd, które nota bene zaczynały się o 7.30. Tylko we środę można było na lajcie śpiewać w głos bardzo, BARDZO głupie piosenki. A dlaczego o tym piszę? Bo dziś jest środa. I już nic takiego się nie dzieje. Ja, udomowiona kura, tęsknię bardzo za tym, że w każdą środę było tak, że aż się chciało rano wstawać, że nie straszna była kartkówka z biologii, że wszystko było możliwe. We środę. Dziś ta szczególna dla mnie osoba, M., była u nas w odwiedziny. Pierwszy raz odkąd tu mieszkamy. I popchnęło mnie to do refleksji o sile przyjaźni. Bo jeszcze tak niedawno (w końcu nie jestem jeszcze taka stara) chodziłyśmy razem na wagary, w poniedziałki między szkołami na pizzę, a codziennie wieczorem wisiałyśmy na telefonie do późnej nocy. Tak właśnie było. A teraz widujemy się raz na... No od Ślubu widziałyśmy się całe 4 razy włącznie z dzisiaj i chrztem Adasia. Nie mamy poza tym żadnego kontaktu, nie piszemy do siebie maili (a mam chyba ze 100 maili od niej z okresu kiedy dawno temu nie widziałyśmy się przez miesiąc), nie dzwonimy do siebie. Kurcze, aż mi się smutno zrobiło.
Co do małego Adasia, to byliśmy w poradni rehabilitacyjnej dziś, i zrobiliśmy dobre wrażenie. Pani lekarka była zachwycona postępami naszego bobasa, a w piątek zaczynamy rehabilitację całą gębą, 10 spotkań w dwa tygodnie. Dziś odnieśliśmy też mniejszy sukces - Adaś zjadł papkę marchewka-indyk w proporcji 2:3. Sam indyk go mocno odrzucał, dlatego dodawaliśmy go po troszku do marchewki, ale dziś spróbowaliśmy do niego dodać marchewki. I udało się! Dodatkowo mleko następne je już dwa razy w ciągu dnia i nie narzeka :-)
Ciocia Ola dostała się na UJ na geografię! To kolejny sukces dnia dzisiejszego (lub wczorajszego). W związku z tym miałam dziś miłą wycieczkę na kampus na Ruczaju - straszne, okropne zadupie. Byłam tam może ze 3 razy w życiu, ale tam normalnie nie ma nic do oglądania. No, kampus sam w sobie jest całkiem ładny. Złożyła Ciotka papiery i jest już OMC studentką. Pięknie. Jutro jeszcze mają być wyniki na UP, ale to chyba tylko formalność.
Kwiatki jakby przywiędły, bo znów zapomniałam ich podlać. Na szczęście wyręczyła mnie przechodząca obok burza.

----------
Dzisiejsza środa jednak nie jest taka najgorsza:
Małż: ej, co tam piszesz?
ja: bloga.
Małż: a piszesz coś o mnie?
ja: nie, piszę o środzie.
Małż: a co było we środę?
ja: hm, dzisiaj jest środa...?
Małż: <szok> a no tak!

wtorek, 10 lipca 2012

tak, chyba tak

Wreszcie dobra pogoda do życia! 27 stopni - jestem w stanie to wytrzymać bez zamykania się w lodówce. W związku z tym poszliśmy na spacer popołudniu, z nowym wózkiem i w ogóle. Wczoraj obtarły mnie moje ukochane japonki, więc dziś poszłam w jedną stronę na spacer w... tenisówkach i skarpetkach, ale zmądrzałam po 10 minutach i kupiłam nowe klapki nie-japonkowe. I ciasto z proszku "krówka" które właśnie jest w trakcie sięrobienia. Mmmm, pachnie krówkowo że hej!
Przy dzidzi ma dyżur dziś kochający tata, więc mama może popatrzeć jak tata się opiekuje. Na razie jesteśmy na etapie "Adaś marudzi bo już jest zmęczony, ale nie wolno mu zasnąć bo nie pójdzie spać po jedzeniu", i jest nieźle. Nikt nie płacze, nikt niczym nie rzucił, mama jest nieużywana. I tak miało być. Przed nami kąpanie - to będzie sprawdzian wytrzymałości!
Z ciekawych rzeczy, to przyszedł dziś mój prezent dla Małża, który zamówiłam miesiąc temu. Piękne, pokrojone, czarno-kolorowe wizytówki. Rano ledwo wyszłam spod prysznica a już zadzwonił kurier. No i dobrze.
Skończyliśmy pierwszy sezon Gry o Tron - łał, ale bez tłumacza, który czyta właśnie piątą część i wie kto jest kim byłoby mi ciężko załapać o co cho. Ale z tego co wiem, to tak ma być. Dobra, wracam do "sięrobienia" ciasta.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Dzisiaj

Dzisiaj nasłuchałam się Turnaua. O, ile to już lat...!
Byliśmy z Małym u Dziadków, spędziliśmy tam dość dużo czasu. Adaś pięknie wtranżala "mafefkę" z indyczkiem i popija to mlekiem. Najważniejsza rzecz dzisiejszego dnia: przywieźliśmy do domu "duży" wózek - w sensie spacerówkę. Dzidzia jest jeszcze trochę przymały do tego pojazdu, ale z drugiej strony z gondoli wystają mu nogi ;) Pamiętam, jak zajmował pół gondoli na długość, więc pewnie równie szybko nadrobi ze spacerówką. Nowe "auto" jest niebieskie, więc może wreszcie wszyscy ludzie dookoła będą wiedzieć że to chłopiec. 
Poza tym z miłych rzeczy to Polacy rozwalili amerykańców w siatkę, a ja nabyłam drogą kupna brand new strój kąpielowy - tankini z majtkini w kolorze czarnym w białe kwiatki. Jak już o kwiatkach, to ostatnio coś mi przysychają moje rośliny. Hm, może to dlatego ze ich nie podlewam? 

Z Adasiem spędziłam dziś urocze trzy godziny kiedy nie spał. Bawiliśmy się na całego, umie już chwycić przedmiot który mu się pokaże przed twarzą. A jeśli tym przedmiotem przypadkiem jest Lew Leon (Leą) lub zwłoki królika (pluszowe!) to wydaje z siebie pisk radości. Jest to dość osobliwy pisk, ponieważ moje dziecko piszczy na wdechu. No, piszczy i wyciąga te swoje małe łapki i niezdarnie bo niezdarnie, ale w końcu chwyta zabawkę/gryzaka/cokolwiek. Dobrą zabawę gwarantuje też smoczek - wyciąga go z buzi a potem miętosi w każdą stronę w dłoniach; obraca, przekłada, rzuca w siną dal, próbuje włożyć do buzi trzymając za gumową część - to tylko część jego występów.
Dziś przywiozłam od Dziadków ręcznior. Gigantyczny ręcznik do położenia na dywanie, żeby Adaś miał gdzie się bawić. Jest większy niż nasz dywan, ale to zupełnie nie przeszkadza, skoro mały zająłby cały dopiero, gdyby poskładać go tak z 5-6 razy.
Adaś śpi, Małż wrócił z pracy - czas do spania.

niedziela, 8 lipca 2012

Szalom, szalom

Taki piękny dzień się dziś zapowiadał. Miły spacerek do Prababci, szybkie zakupy w postaci świeżych malinek prosto z krzaczka, potem witaminki dla Adasia, obiad (bardzo miły też) a potem kochany Małż kochanej żonie swojej kupił torebkę. Niebylejaką, tylko WYMARZONĄ, co żona upatrzyła kilkanaście dni temu. A potem wyswobodził ją wieczorem z łapek Adasia, zastępstwo się znalazło, i wyciągnął na przepiękny jazzowy koncert. 
ALE. Oczywiście, ja zawsze mam jakieś ale, absolutnie do wszystkiego, a najbardziej to mam ALE do festiwalu. A nie, jednak do Festiwalu. Co za dramat.
Znów zostałam w domu sama, znów jest mi okropnie smutno, a nie ma się do kogo przytulić. I to wszystko, przez ten cholerny, beznadziejny Festiwal, bez którego mój Małż zwyczajnie nie umie żyć. Mimo, że go stamtąd wykopali na zbity pysk - chodzi codziennie z wózkiem tam na spacer, a dziś postanowił o pierwszej w nocy iść "poczuć trochę atmosfery". Więc gentelmańsko odprowadził mnie do domu, poczekał aż Babcia która była z Adasiem sobie pójdzie do domu (żeby nie pomyślała, że gdzieś się wybiera) i poszedł. Zapomniałabym - marudził cały dzień o to, żeby iść. Już nawet mieszał w to moją nową torebkę.
Co za szczęście, że już koniec tego cyrku, że aż do przyszłego roku spokój. Nie umiem sobie z tym poradzić, a sytuacja w której, jak to określił, "jedno z nas będzie smutne" dziwnie zawsze kończy się tak, że to mi jest przykro.

piątek, 6 lipca 2012

Wszystko dobrze

No i w końcu wszystko jasne. Byliśmy dziś u lekarza odebrać wyniki z badania krwi z drugiej połowy czerwca. I nie jest źle! Jest nawet całkiem nieźle, może jeszcze nie super, ale lepiej niż było (mimo, że odstawiliśmy Adasiowi wszystkie leki). Mały ważył dziś już 6940 g, czyli, że od urodzenia przytył już 5010 g! Zapytałam pani doktor jak to jest z tym rozszerzaniem diety. No i wszystko już wiem. Skoro nie smakuje zupka jarzynowa z indyczkiem - dawać smakującą marchewkę i dodawać do niej powoli indyka. Wymienić jeden mleczny posiłek z Bebilonu 1 na 2 (o matko, Adasiu, jesteś już taki duży?!). Wstrzymać się z glutenem - o, do tego nie jestem przekonana. A bo czytałam, że jak za późno się wprowadzi, to może dziecko mieć potem z nim problem. Kurde, już otworzyłam kaszkę manną, chyba sama zjem w takim razie.
A może teraz znów o moich przybranych dzieciach: bananowcu, ananasie i pelargoniach. No wiec bananowiec ma się nieźle. Trochę od gorąca klapią mu liście, ale po podlaniu przez noc się podnosi ładnie. Dwoje z jego dzieci wciąż jest przy nim, dzielnie rosną. A to oddzielone przedwcześnie też żyje, ale widocznych, zapuszczanych korzeni ani widu ani słychu. Ananas - to zagadka. No stoi sobie na parapecie, wygrzewa się na słoneczku, ale coś schnie, więc chyba się nie przyjął. A pelargonie kwitną jak porąbane - mieszkamy na czwartym piętrze, a z dołu świetnie widać czerwone kule naszych kwiatków.
Mały Adaś bierze się do siadania jak mało kto. Tak się podciąga na kolanach że hej! Strasznie mnie to wzrusza, bo wciąż pamiętam jaki był malutki i szmaciany okropnie jeszcze całkiem niedawno. Ech, dzieci tak szybko rosną!Zaraz zaczyna się kolejny Harry Potter, także mam nadzieję, że mały będzie grzeczny i da mamie poprzypominać sobie dzieciństwo!

czwartek, 5 lipca 2012

Cztery do jednego

Mały śpi, w sumie przespał cały dzień. I dobrze, bo był taki upał jak przez ostatnie dni.
Zrobił nam dziś pobudkę o 6 rano, nie wiadomo czemu. Za nic w świecie nie chciał zrozumieć, że 7:30 jest dopiero za półtora godziny, i darł się, że jest głodny. Po szybkim ustaleniu czyja zmiana zaczyna się o szóstej rano, Małż poczłapał do kuchni i po chwili zatkał dziób małego Adasia. Dzień minął nam raczej na niczym - wstaliśmy w południe, ja zajmowałam się czytaniem bobasowi na głos "Przygód Sherlocka Holmesa", a Małż kończył pisać cośtam cośtam. Byłam w sklepie poszukać inspiracji na obiad, i znalazłam! Pani ekspedientka, bardzo miła, zaproponowała ryż z truskawkami. I tak też się skończyło. Idealne danie na taką pogodę. Wieczorkiem skoczyliśmy na spacer po okolicy, odwiedziliśmy znajomych pracujących na pewnym Festiwalu odbywającym się niedaleko, pokazaliśmy Małego a on się ślicznie pouśmiechał. A, byliśmy też nad Wisłą, Adaś pierwszy raz w życiu dotykał stopami trawy! Bardzo mu się podobało, bo zazwyczaj wszystkie spacery przesypia.
W kwestii naszego rozszerzania diety małe postępy. Obiadek był dziś w formie zupki warzywnej z indykiem (Hippowa zupka jak coś), ale nie bardzo chciało wejść i zostać zjedzone, więc tradycyjnie skończyło się na butelce. Nie wiem, czy Mały kiedykolwiek nauczy się normalnie jeść... Na kolację dosypałam mu do mleka trochę kaszki, ale w ogóle mu nie szło, od razu zasnął. Więc zmieniłam smoczek w butelce na taki trójprzepływowy, ale to nic nie dało, więc wylałam kaszko-mleko i zrobiłam nową, "czystą", porcję. W sam raz.
Jutro idziemy odebrać wyniki krwi ostatnie i może się czegoś nowego dowiem o tym głupim rozszerzaniu diety. Jakby od razu nie można było normalnie kotleta dać...

wtorek, 3 lipca 2012

Jeden dzień z życia Mamy


Dzisiejszy dzień zaczął się o ósmej rano. "Mały Adasiu, gdybyś urodził się o czasie, kończyłbyś dziś 3 miesiące..." pomyślałam i pobiegłam do kuchni grzać jedzonko. Mały Adaś głośno domagał się śniadania - w końcu śpi w nocy już 9 godzin. Zjadł i tradycyjnie wyłożył się z rodzicami w ich łóżku. Przeprowadziliśmy mądrą rozmowę, ponieważ Mały Adaś jest bardzo, ale to bardzo rozmowny:
-Adaś, jesteś taki grzeczny! Czy ktoś Cię nam podmienił?
-Ghiiii!!  - odpowiedział uśmiechając się szeroko.
-Aaa... A może wiesz, kto to był?
-Ghhej! - to ostatnio jego ulubiony okrzyk, co wprowadza nas w niemałe zakłopotanie na spacerach, kiedy Adaś za obcymi ludźmi woła głośno "ghhej!"...
-Uuu... A jak ten... ghhej... miał na imię?
-mmighhhauu....
No to pogadaliśmy. Naszego syna podmienił nam gej Michał.
Dziś akurat wypadają nam comiesięczne badania krwi. Adaś jest bardzo grzeczny, nawet powieka mu nie zadrżała, kiedy bardzo miła pielęgniarka wbijała igłę w małą rączkę.
-Kolego, a może dziś spróbujemy na siedząco na kolanach, żebyś się na mnie nie obraził, że traktuję Cię jak noworodka! - zaproponowała, ale ostatecznie skończyło się tradycyjnie, na leżąco. To już chyba ostatni taki raz, bo Adaś jest już po prostu za długi i prawie nie mieści się na przewijaku. To nie był koniec wrażeń, bo po badaniu poszliśmy do innej pani pielęgniarki, znanej z tego, że każdego potrafi zagadać na amen. Po każdej wizycie związanej z ważeniem Adasia wychodzę z gabinetu bogatsza o informacje dotyczące aktualnego ustawienia urlopów lekarzy, postępów w budowie bloku tuż przed oknami przychodni czy nowych ulotek o rozszerzaniu diety niemowląt. Tym razem ważenie i operacje dookoła ważenia poszły sprawnie, co mnie nie ucieszyło, bo gwałtownie przybliżyło do wyjścia na zewnątrz, w największy, okropny upał.
Gdy w końcu dowlekłam się z wózkiem do domu, przyszedł czas na obiad. W nocy śniły mi się leniwe pierożki. No dobra, dawać je tu. Jeszcze tylko Mały Adaś zje i już, zabieram się do roboty.
Niestety, przepisy kłamią. 8 łyżek mąki na pół kilo twarogu, 3 ziemniaki i 2 jajka to stanowczo za mało. Kiedy już byłam dokładnie cała wybabrana ciastem, do drzwi zadzwonił teść. Teść z półką do złożenia, można nawet powiedzieć. Zadzwonił też Mały Adaś, że mu gorąco (nic dziwnego, w pokoju jakieś 30 stopni) i zadzwoniła Babcia, że przyjechała z pelargoniami do posadzenia. Uff, puff, ręce do łokci do mycia, Mały Adaś na przewijak, mokra tetra do przetarcia upoconego ciałka, nogą otwieram drzwi a drugą podaję Babci krzesło. Teść składa półkę z pomocą Małża mojego, Babcia sadzi mi pelargonie w skrzynkach ("Tylko codziennie podlewaj i florocośtam kup, koniecznie!"), ciasto leniwe schnie na wiór, a Adaś płacze. Tak okropnie płacze. Nie pomaga przytulanie, nie pomaga picie (a wręcz przeszkadza, bo dzidzia się krztusi), nie pomaga mokra pielucha.Płacz narasta, głodomór płacze, ale nie da sobie wsadzić butelki do buzi, bo tak ryczy. No to teść hops, za półkę, Małż hops, za wanienkę, Babcią hops, do pokoju a Adaś hops do wody. I tam się uspokoił i  zjadł obiad. A potem, wyczerpany płakaniem, zasnął. Nie liczyło się już, że jest tak gorąco, że hałas. Adaś śpi.
No to leniwe czas obudzić, kwiatkom ziemi dosypać, a na półce ustalić wysokość półeczek. Odhaczone wszystkie rzeczy, obiad dla dorosłych już na stole. Mama może odetchnąć.
Już prawie wieczór, skwar chowa się powoli w cieniu. Pelargoniom nadałam jakże oryginalne imię - Pelagia. Teraz jestem dla nich wszystkim, jestem taką prawie mamą, codziennie podlewać i florocośtam kupić. Wieczorem mecz. Szkoda, że Holandia odpadła. I Polska. Ostatnia moja nadzieja jutro, w Anglikach. Nasz mały kibic dzielnie ogląda mecz, śpiewa z Irlandczykami. Po meczu do kąpania Adaś, do nauki mama (w końcu jutro egzamin, a w głowie ciągle nic), do karmienia Małż mój, bez którego nie byłabym taką mamą jak jestem. Ani taką żoną.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Być mamą to najcięższa praca i największa radość.

W myśl tego nieszczęsnego hasła cały dzisiejszy dzień spędziłam na nieopiekowaniu się naszym małym Adasiem. Przebalowaliśmy dziś u Dziadków i Cioci z mojej strony, bo małż mój poszedł był w Tatry dziś o 4 rano.
Tylko dzięki temu przetrwałam ten upalny dzień, że mogłam się wyspać (wyspana matka - szczęśliwe dzieci), mogłam się nie rozpływać od ciepłego ciałka Adasia, bo ten przytulał się do Cioci Oli, mogłam powiedzieć: jak będziesz miała go już dość, to powiedz. I chill. Tak, zdecydowanie tego potrzebowałam, zwłaszcza że nasz kochany maluch się rozżalił ostatnio. Odkryłyśmy, że powodem tego, mogą być dwie białawe, coraz jaśniejsze kropki na dziąsłach, dokładnie w miejscu, gdzie dorosły człowiek ma dolne jedynki. Czyli idą zęby.
Adaś, czemu tak szybko rośniesz?
Więc przebalowałam tak całe przed i popołudnie, a wieczorem wróciłam do domu i do zmęczonego małża, przygotowałam mu kąpiel, zrobiłam lemoniadę. Małż hyc do łóżka, Adaś hop do wanny, jedzenia i spania, a mama łapie za komputer. I też jest nadzwyczaj wykończona, chyba temperaturą. Jest niemożliwie gorąco, o 10 rano było 35 stopni w cieniu. 
Rozszerzanie diety posuwa się naprzód - bobas wciąga już ok 8 łyżeczek marchewki z ziemniaczkami, i 2 razy dziennie po jakieś 3 łyżeczki jabłuszek. Kupa dziś była bardzo dorosła w związku z tym.
Od jutra próbujemy wprowadzać gluten z kaszką.