piątek, 1 marca 2013

Czas wymyka nam się z rąk...

Dziś był ostatni dzień praktyki w przedszkolu. Oczywiście kiedy już przyzwyczaiłam się do ciągłego hałasu i kiedy nauczyłam się wreszcie wszystkich imion dzieci - nadszedł koniec. Nie było tak źle. Zaliczyłam kilka dodatkowych zajęć dla dzieci, jak na przykład logorytmikę czy zajęcia plastyczne w Domu Kultury (na których nawet ulepiłam sobie z gliny baranka na Wielkanoc). Babka-wychowawczyni nie robiła mi żadnych problemów, pozwalała mi samej radzić sobie z rozkrzyczanymi dziećmi (no chyba, że już naprawdę przesadzali) i wystawiła mi piękną opinię (taką samą jak dziewczynom z innych oddziałów...). Dzieci mnie polubiły, codziennie rano przybiegały się  przytulać, a popołudniu pytały, czy jutro też przyjdę. Narysowałam około 30 księżniczek (plosę taką z prostymi włoskami... albo nie... taką jak Merida! A potem księżniczkę Barbi-Wokalistkę!), chociaż starałam się przekierowywać uwagę tych dzieci na odrysowanki z szablonami (są bardzo słabi grafomotorycznie) albo na wyklejanki-wydzieranki z resztek kolorowego papieru pozostałego po wycinaniu koron na Dzień Kobiet. Było fajnie i na pewno będę za nimi tęsknić. Już mi smutno, że w poniedziałek ich nie zobaczę!
Były też związane z tym zmiany organizacyjne w domu - miałam przez te dwa tygodnie Koguta Domowego, który świetnie się sprawdził w nowej roli. Obaj moi mężczyźni dzielnie zostawali w domu, gotowali obiady, sprzątali, myli i odtykali wannę... Zobaczymy co będzie przez kolejne dwa tygodnie, kiedy będę znikać do szkoły!
W związku z tym wszystkim nie miałam też czasu na nic - wracałam, padałam na twarz, po uśpieniu Adasia pisałam scenariusz na następny dzień, drukowałam pomoce, dziurkowałam obrazki... Muszę się szybko odrobić przez weekend!
Adaś dziś okropnie marudził. Chyba ostatnia faza wyżynania się zęba na dole (coś około prawej czwórki) właśnie trwa. Był nawet dość ciepły, ale termometr wskazywał maksymalnie 37,2. Smarowanie Dentinoxem przynosi ulgę jedynie tuż przed spaniem, kiedy jest już na skraju wymęczenia. Więc nie wytrzymałam i rozdziewiczyliśmy syrop na Wszystko Co Złe. Dodam, że kupiliśmy go po pierwszym (!) szczepieniu Adasia, na wszelki wypadek. Przeleżał w szafce blisko rok, nietknięty. I dziś premiera. Cud! Adam po pół godziny wrócił do formy, przestał marudzić i ryczeć, a zajął się wesołą zabawą. Oczka mu się świecą, są lekko podkrążone - wygląda na początek pierwszego w naszej karierze przeziębienia. Oby nie!
Nie jestem nadgorliwą mamą. Pozwalam Adasiowi na badanie tego, co wokół; pozwalam mu włazić w ściany, wywracać się, przytrzasnąć sobie lekko paluszki, ugryźć suchą bułkę czy pokrywkę od garnka; dajemy mu grać na gitarze, spadać z kanapy (oczywiście nie specjalnie!), nie rozczulam się specjalnie jak zdarzy mu się zjechać z naszego łóżka i zrobić przewrót przez twarz. Kocham go i nie pozwoliłabym mu zrobić sobie krzywdy (czy żeby ktoś inny mu zrobił). Ale dziś nie dałam rady. Widać było, że coś go boli, że cierpi i stąd ten syrop. Wiem, że 37,2 to nie jest nawet gorączka i że zęby trzeba jakoś przeżyć. Usprawiedliwiam się sama przed sobą, że to pierwszy raz (i że jeszcze tylko rok ważności syropu :p).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz